środa, 13 listopada 2013

Rozdział V: Starcie dwóch sił

"Ten, kto zwycięża innych ludzi jest silny.
Ten, kto zwycięstwo nad samym sobą odnosi, jest człowiekiem potężnym."
Tao-Te-King

* * *


Wyzwiska i przekleństwa towarzyszyły jej od samego aresztowania. Podobnie jak kopniaki i ciosy w twarz. Całkowicie opadła z sił i, co gorsza, pozbawiona zupełnie woli walki, dała się wlec dwóm "funkcjonariuszom prawa", jak jakaś kukła. Długie włosy opadły jej na twarz, a z rozciętego czoła płynęła krew, utrudniając jej i tak ograniczoną widoczność. Od ukrywania się po kanałach i od przesiadkach w lochach nabawiła się ostrego zapalenia spojówek, była więc prawie ślepa. Rany od więzów na nadgarstkach paliły żywym ogniem. Popadła w apatię - nie docierało do niej nic z tego, co się działo, całkowicie zamknęła się na świat. Któryś ze strażników odezwał się gniewnie. Nie zrozumiała, czy mówił do niej. Świst powietrza i piekący ból lewego policzka w który ją uderzył żołnierz, momentalnie przywróciły jej  świadomość.

- Głucha jesteś? - warknął. - Posiedzisz tu sobie do czasu, aż któryś z Braci nie zechce się łaskawie tobą zająć.

Poderwała głowę. W szmaragdowozielonych oczach malowało się przerażenie.
"Nie, wszystko tylko nie ONI" - krzyczała w myślach.
- Teraz strach cię obleciał, co? - żołnierz zarechotał, spoglądając na jej minę. - W następnym wcieleniu dziesięć razy zastanowisz się z kim się zadajesz, bo nie sądzę, żebyś przeżyła to spotkanie.
W ostatnim akcie desperacji szarpnęła się gwałtownie, próbując się oswobodzić. Na próżno. Strażnicy szybko ją uspokoili, wykręcając jej obie ręce do tyłu. Coś chrupnęło. Musiała z całych sił zacisnąć zęby, żeby nie krzyknąć.
- Pohamuj się trochę! Złamałeś jej rękę. Wiesz, że braciszkowie nie lubią,  gdy się ich wyręcza w obowiązkach - upomniał jeden drugiego.
"Winowajca" tylko wzruszył ramionami.
- Czasem zapominam ile mam pary w łapach. Otwieraj te drzwi!
Wepchnięto ją siłą do izolatki. Upadła na podłogę modląc się, by już nigdy nie musiała z niej wstać. Było ciemno, śmierdziało stęchlizną i wilgocią. Powoli podniosła się na klęczki. Krzyknęła, kiedy poślizgnęła się i odruchowo podparła na złamanej ręce. Upadła ponownie, twarzą na zimną posadzkę. Mogła w ciągu kilku godzin wyleczyć złamanie, ale po co? Tylko pogorszyłaby sprawę, dostarczając im niezbitych dowodów. Zamknęła oczy, starając się maksymalnie zwolnić proces leczenia. Nie zamierzała nikomu ułatwić zadania - jak chcą ją powiesić, to niech się chociaż pomęczą ze znalezieniem dobrego powodu. Ale czy faktycznie był im potrzebny? Przecież mieli władzę absolutną, nikt nie ośmieliłby się podważyć ich decyzji. Westchnęła z rezygnacją. Stanowczo zbyt dużo myślała. Poczuła, jak powoli ogarnia ją senność. Z radością osunęła w jej objęcia...

* * *


Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, odkąd się tu znalazła - godziny, dnie, miesiące... Ręka zrosła się w normalnym, nie rzucającym podejrzeń tempie. Sprawdzała jedynie czy kość zrasta się prawidłowo, resztę pozostawiając swojemu organizmowi. Strażnik przychodził do niej raz dziennie z miarką wody i kromką suchego chleba. Nie próbowała uciekać, choć sądziła, iż gdyby użyła do tego wszystkich swoich mocy, znalazłaby stąd jakieś wyjście. Ale po co? Nie miała dokąd pójść, a poza tym nie zanosiło się na to, by któryś z Braci zechciał ją w końcu odwiedzić. Siedziała tak, zatopiona we własnych myślach, rozważając podejmowane wcześniej decyzje. Czy za którąś z nich krył się rozsądek? Raczej nie. Ostatnimi czasy mocno zwątpiła w istnienie czegoś takiego u siebie. Lewy bok, na którym leżała, zupełnie jej zdrętwiał, więc przekręciła się na drugi. Ogólnie rzecz biorąc, nie było aż tak źle, znajdowała się już w gorszych sytuacjach. Potrzymają ją może jeszcze z miesiąc, góra dwa, a potem albo wypuszczą, albo powieszą. Swoją drogą to drugie nie byłoby znowu takim złym pomysłem - z szafotu, w zamieszaniu łatwo mogłaby uciec...  Zamarła, strzygąc uszami. Ktoś się zbliżał. To na pewno nie był widywany przez nią codziennie strażnik - już dostała dzisiaj swoją porcję żywności. W takim razie... Zerwała się, doskakując do kąta. Pal licho konsekwencje, jeśli to jeden z Braci, to użyje wszystkiego, byle go tylko zabić. Zmrużyła oczy, gdy przez uchylone drzwi wpadła struga światła. Do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn. Mieli na sobie jakieś dziwne uniformy, nigdy przedtem takich nie widziała. Jedno było pewne - to nie byli służalcy Zakonu. Ktoś zamknął drzwi za nimi. W ciemności widziała zdecydowanie lepiej niż w dzień, więc zauważyła, że jeden z nich trzyma w ręce jakiś pakunek. Podszedł o dwa kroki bliżej i przykucnął, by mogła dobrze obejrzeć jego twarz. Miał ciemną karnację, poważne rysy twarzy i czarne, łagodne oczy. Sprawiał miłe wrażenie.
- Jak dla mnie, to zwykła strata czasu - odezwał się ten drugi, wysoki, o wyglądzie niedźwiedzia.
Czarnoskóry zignorował go, poświęcając całą uwagę dziewczynie.
- Ty jesteś Yale Dellron, tak? - zapytał łagodnie.
Yale powoli przytaknęła. Miał głęboki głos, który od razu jej się spodobał.
- Przyniosłem ci coś - powiedział, podsuwając jej zawiniątko.
Dziewczyna wyciągnęła rękę, lecz zaraz szybko ją cofnęła. A co, jeśli to była pułapka?
- Nie bój się, to tylko jedzenie. Chyba nie karmią cię tu zbyt dobrze, prawda?
Dellron przyjęła pakunek i zaczęła go ostrożnie rozwijać. W środku było pół bochenka chleba i solidna porcja pieczonej szynki. Poczuła jak ślina napływa jej do ust. Dopiero teraz dotarło do niej jak długo nie miała w ustach prawdziwego posiłku. Nie czekając, zaczęła łapczywie pochłaniać jedzenie. Drugi z mężczyzn prychnął z pogardą.
- Bałaś się wziąć do ręki paczkę, a nie boisz się, że jedzenie może być zatrute? Dziwna jesteś.
Yale przełknęła, wzruszając ramionami. Nie powiedziała, że i tak to nic by nie dało, bo jest odporna na większość trucizn. Nie spotkała jeszcze takiej, która mogłaby jej wyrządzić większą krzywdę. Teraz, gdy się już najadła, poczuła jak rozjaśnia  się jej w głowie. Ci mężczyźni na pewno nie byli siostrami miłosierdzia, więc w swojej wizycie musieli mieć jakiś cel.
- Po co tu przyszliście? - zapytała, patrząc na nich podejrzliwie.
- A gdzie twoje dobre maniery. Nakarmiliśmy cię, mogłabyś być dla nas trochę milsza - burknął olbrzym.
- Moje maniery zostały za tymi murami, razem z wolnością - odgryzła się Yale. - Źle się czują w ciasnych pomieszczeniach.
- Proszę, dość cięty język jak na... - zaczął, ale ten drugi zaraz mu przerwał.
- Odpuść sobie. Wybacz, powinienem przedstawić się na początku. Nazywam się Aarin Gend, a mój gburowaty druh to Kuhl Zegrith. Mamy do ciebie pewną sprawę...
- TY masz sprawę, ja nie chcę się w to mieszać - wtrącił się Kuhl. - Jestem tu tylko po to, żeby cię uchronić przed popełnieniem jakieś głupoty. Choć i tak to mi się nie uda, znając życie. ZNOWU.
Aarin skrzywił się na jego słowa.
- Zrzędzisz jak stara baba. Mógłbyś choć raz mi w pełni zaufać.
Kuhl otwierał już usta, by mu odpowiedzieć, ale uprzedziła go Yale.
- Wybaczcie, że przerywam wam małżeńską kłótnię, ale chyba macie jakiś interes do mnie. Przynajmniej ty - zwróciła się do Aarina.
- Tak, mam dla ciebie propozycję. Coś, dzięki czemu możesz odzyskać wolność - zaczął powoli.
- Zamieniam się w słuch - dziewczyna wygodniej rozsiadła się pod ścianą.
- Nie wiem czy wiesz, ale kilka minut przed południem, dokonano inwazji na Cradle.
- Inwazji? - dziewczynie malowniczo opadła szczęka.
Właściwie,  to mogliby na zewnątrz odpalić nawet bombę atomową, a ona i tak by o tym nie wiedziała. Stare kopalnie, które zostały przerobione na więzienie, znajdowały się naprawdę głęboko pod ziemią. 
- Dokładnie. Tyran Freezer stojący na czele największej armii w tym wszechświecie, napadł na Cradle  Bez żadnego ostrzeżenia. Zjednoczone Miasta nie miały najmniejszych szans na obronę - nasze wojsko znajdowało się w rozsypce, brakowało nam  dowódców, sprzętu... Wszystko jeszcze dochodziło po ostatniej wojnie z Darkenem. Myśleliśmy, że całą ludność czeka zagłada. Freezer jednak postawił nam warunek - planeta, oczywiście, przechodzi niepodzielnie pod jego panowanie, ale oszczędzi miejscową populację, jeżeli ta będzie dla niego pracować.
- Chodzi mu o statki. Okręty bojowe - weszła mu w słowo Yale. - O mithril* i o to, co potrafią z niego stworzyć daerzy. Prawda?
Aarin przytaknął jej w milczeniu. To dziwne. Przez chwilę miał wrażenie, że wyczytała to z jego myśli. Jeżeli to była prawda, to tylko potwierdzałoby jego teorię.
- Dokładnie. Nasza planeta może i nie jest za wielka, ale ma dwa potężne atuty. Pierwszym są bogate złoża metali, w tym mithrilu. Drugim jest umiejętność jego obróbki, jaką posiadają daerzy. Tylko oni potrafią uzyskać z niego jedyny, niepowtarzalny stop - metal idealny. Wyobrażasz sobie pancerz statku kosmicznego, równocześnie lekki i mocniejszy od najtwardszej stali?
- A więc to jest cena, jaką Miasta muszą zapłacić za swoje istnienie. Cradle ma się stać gigantyczną fabryką. Ludziom na pewno nie spodobało się, że od zagłady ocaliła ich mniejszość etniczna, którą tępili od tylu stuleci.
- Nie wszystkie Miasta - poprawił ją Gend,  wzdychając ciężko. - Freezer, by pokazać co czeka tych, którzy mu się sprzeciwią, urządził małą demonstrację. Jednym palcem zniszczył Elizjum. Dosłownie, jednym palcem.
Yale pokręciła ponuro głową.
- Zawsze wiedziałam, że prędzej czy później tak skończą. Szczęście gweldów w końcu się wyczerpało. Jednak wciąż nie rozumiem, czego ode mnie chcecie.
- Całe wojsko zostało natychmiastowo rozwiązane zaraz po ogłoszeniu upadku niepodległości - opowiadał dalej Aarin. - Byli żołnierze dostali dwie opcje do wyboru: mogli przyłączyć się do armii Freezera albo...
Kuhl przejechał palcem po gardle.
- No i? - pośpieszała go dziewczyna.
- Taki sam los ma czekać i skazańców. Tyran stwierdził, że nie będzie marnował funduszy na utrzymanie więzień. Ja i Kuhl należeliśmy wcześniej do armii Zjednoczonych Miast. Teraz służymy w Siłach Zbrojnych Freezera.
- Ach, i chcecie żeby i ja się przyłączyła - Yale przez chwilę udawała, że rozważa jego propozycję, choć z góry wiedziała jaką da odpowiedź. - Mowy nie ma.
- Co? - Aarin wyglądał, jakby nie dosłyszał.
- Mam ci to przeliterować? Nie zgadzam się.
- A nie mówiłem - wtrącił się Kuhl.
- Chyba nie doceniasz powagi sytuacji. Jeżeli się nie przyłączysz...
- To mnie rozstrzelają. - Dellron wyraźnie nudziła już ta rozmowa. - Nie raz i nie dwa grożono mi śmiercią, a jeszcze nikomu się to nie udało. Niech spróbują szczęścia.
Gend wyglądał na całkowicie zbitego z tropu. Liczył się z trudnościami, ale nie z tym, że dziewczyna dobrowolnie skaże się na śmierć. By osiągnąć zamierzony cel, musiał odsłonić wszystkie karty. Nie miał wyboru.
- Wiem, na co liczysz. Niestety muszę rozwiać twoje nadzieje - powiedział poważnie. - Jeżeli myślisz, że Zakon Prawdy został rozwiązany, to się mylisz. Nadal działa i nie wygląda no to, by inwazja bardzo go obeszła. Owszem, mają ukrócone prawa i też działają na warunkach Freezera, jednak to nie oznacza końca ich terroru, wręcz przeciwnie. Teraz zacznie się najgorsze. Jedynymi osobami których nie mogą ruszyć bez niezbitych dowodów, są żołnierze Tyrana. Jeśli tkną któregoś bez powodu, zostaną zniszczeni.
Yale wpatrywała się w niego czujnie.
- Dlaczego uważasz, że muszę obawiać się Zakonu?
Aarinowi w tym momencie skończyły się pokłady cierpliwości.
- Przestań grać. Siedzisz tu trzy miesiące drżąc, że któryś z Braci zawita w końcu do twojej celi.
Dziewczyna prychnęła z wyższością.
- Nie muszę się ich obawiać, nie należę do Starszego Ludu.
- Masz rację - uśmiechnął się Gend, Yale jego ton głosu wcale się nie spodobał. - Nie jesteś jedną z nich. Jesteś kimś znacznie potężniejszym. Prawda, Amon-shi**?
Dziewczyna odskoczyła od niego jak oparzona, pod przeciwległą ścianę. Jej twarz wyrażała mieszaninę złości, zaskoczenia i strachu.
- Jak... jak mnie nazwałeś? - wychrypiała.
- Amon-shi - Boska Kapłanka, Strażniczka Magii...
- Dość! - przerwała mu rozpaczliwie Yale. - Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj.
Była przerażona, czuła jak oblewa ją zimny pot. To niemożliwe, przecież była ostrożna, nikt nie był w stanie jej rozpoznać, nikt!
- Skąd... skąd wiesz? - wyszeptała, wpatrując się w niego dużymi oczyma.
- Powiedzmy, że mam swoje sposoby - odpowiedział Aarin wymijająco. - Jeżeli się nie przyłączysz, zostaniesz skazana, a jeśli spróbujesz uciec, używając swoich "mocy", Bracia natychmiast cię wytropią, a wtedy już nikt nie zdoła cię ocalić. Musisz przystać na moją propozycję.
- Nic nie muszę! - warknęła Yale, miotając się jak dziki zwierz w klatce. - Skąd mam wiedzieć, że nie wydasz mnie w ręce Zakonu? Mam ci tak po prostu zaufać?
- Tak - odpowiedział Gend, nie spuszczając z niej wzroku. - W końcu komuś musisz.
Dellron wydała z siebie krzyk złości. Brzmiał jak ryk pantery - nie było w nim prawie nic ludzkiego. Mężczyzna wpadł na pewien pomysł...
- Skoro boisz się mi uwierzyć, proponuję inne rozwiązanie tej sytuacji. Będziemy walczyć.
- Co? - dziewczyna zamrugała, zaskoczona tą propozycją.
- Wyzywam cię na pojedynek - powtórzył Aarin. - Jeżeli wygrasz, zwrócę ci wolność. Jeśli wygram ja, przyłączysz się do nas. Nie masz nic do stracenia, a czekając tutaj skazujesz się na o wiele gorszy los. To jak, umowa stoi? - spytał, wyciągając do niej rękę.
Yale przez jakiś czas przyglądała mu się spod przymkniętych powiek. W końcu podała mu swoją dłoń.
- Zgoda. Mam tylko jedno pytanie.
- Słucham.
- Dlaczego to robisz? Czemu, skoro wiesz kim naprawdę jestem, nie powiesz o tym Zakonowi? Z pewnością hojnie by cię wynagrodzili, za tę informację.
Aarin uśmiechnął się do niej ciepło.
- To były dwa pytania. Mówiłem ci, że tylko żołnierzy Freezera, Zakon nie prześladuje. Jeżeli zachowasz ostrożność, możesz ich oszukać.
- Ale dlaczego...
- Może poczułem, że warto dać ci szansę? Może zobaczyłem w tobie ukrytą cząstkę dobra, o której już dawno zapomniałaś? A może stwierdziłem, że szkoda, by osoba z takim darem jak ty, zmarnowała swoje życie? - powiedział, patrząc jej prosto w oczy.
Błyszczały teraz jak dwie gwiazdy. Odbijała się w nich cała dusza właścicielki, która każdą swą cząstką wyrażała wdzięczność.
- Zaczynajmy.

* * *

Yale potrząsnęła głową, otrząsając się ze wspomnień. Przyjęła pozycję bojową, nie spuszczając oka z Vegety.
- Gotów?
- Kobiety mają pierwszeństwo - odparł, posyłając jej szyderczy półuśmieszek.
- Jak chcesz - wyszeptała, ruszając do ataku.
Od natychmiastowego nokautu, Vegetę uchronił tylko wyćwiczony przez lata refleks. Nawet nie zauważył, kiedy dziewczyna pojawiła się przed nim. Automatycznie podniósł gardę i... Wylądował kilka metrów dalej, trzymając się za brzuch. Z trudem łapiąc powietrze, podniósł oczy na przeciwniczkę. Poczuł, jak wzbiera się w nim złość.
- Atakujesz, czy będziesz się tylko gapił? - spytała Yale.
Vegeta zacisnął zęby. Mocno wybił się z podłoża. Celował stopą w bok głowy swojej przeciwniczki, chcąc ją ogłuszyć. Yale szybko przykucnęła, zamiatając podłoże nogą. Mężczyzna z ataku płynnie przeszedł do ofensywy, unikając podcięcia. Wszystko to rozegrało się w niecałą sekundę. 
"To dopiero rozgrzewka" - przemknęło księciu przez głowę, gdy odskoczyli od siebie. - "Jeszcze nie pokazała, na co ją tak naprawdę stać." 
Okrążali się powoli, niczym dwa drapieżniki, starając się oszacować siłę swojego przeciwnika. W tej chwili przestało się dla nich liczyć wszystko, nawet cel starcia. Istniała sama walka. Byli tylko oni, ich umiejętności i chęć wygrania. Duma wojownika. Taksowali się wzrokiem, starając się odgadnąć zamiary drugiego wojownika. Szmaragdowa zieleń tonęła w czarnej nocy, gdy krzyżowali swoje spojrzenia. Czas zdawał się zatrzymać w miejscu...
 Vegeta wydał okrzyk bojowy i ruszył do ataku. Zaczął zadawać błyskawiczne ciosy, najpierw samymi pięściami, później dołączył nogi. Atakował zaciekle, z wściekłością. Mimo to, ani razu nie trafił Yale, która powoli wycofując się, lawirowała między jego ciosami z gracją tancerki. Książę podwoił tempo.
- Postaraj się, nie wkładasz w to całego serca - ledwo widocznym ruchem ręki zablokowała jeden z jego ataków.
Vegeta,  wykorzystując impet, uderzył ją na odlew drugą ręką. Na białej rękawicy pojawiły się plamki czerwieni. Głowa dziewczyny odskoczyła do tyłu, ale mimo tego Dellron stała twardo na nogach.
- Widzisz? Jak chcesz to potrafisz - powiedziała, uśmiechając się.
Z rozciętej wargi płynęła wąska strużka krwi.
- Teraz moja kolej - usłyszał za plecami książę.
- Jak... - nie zdążył skończyć zdania.
Zawisł bezwładnie na jej pięści, którą uderzyła go prosto w splot słoneczny. Od góry przyłożyła mu łokciem w plecy. Vegeta z jękiem uderzył o ziemie.
- Jesteś szybki i silny, ale musisz popracować nad techniką. Młócisz rękami jak wiatrak. Brak ci precyzji...
Vegeta nie usłyszał reszty wypowiedzi. Zagłuszył ją niepohamowany gniew - jakim cudem ktoś zdołał powalić go na ziemię? I to KOBIETA?! Jeszcze śmie go pouczać! To była kropla, która przepełniła czarę. Saiyanin z rykiem poderwał się do góry, atakując błyskawicznie. Yale ledwo co zdążyła wykonać unik - odskoczyła do tyłu i przeturlała się dalej. Szybko podniosła wzrok. Pierwsze co ujrzała to pociski Ki zmierzające w jej kierunku. Skrzyżowała ręce, osłaniając twarz. Ki-blasty głucho uderzały o jej bransolety, a sich siła odrzuciła ją dalej. Vegeta przez rozbłyski i dym nie widział, czy jego atak okazał się skuteczny, choć co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Jakież było jego zdumienie, gdy ujrzał swoją przeciwniczkę całą i zdrową!
 "To niemożliwe! Nie mogłem spudłować." 
 Jego wzrok padł na okopcone bransolety. 
"No jasne. Mithril!" 
Nic innego nie mogło ją uchronić przed taką energią.
- To nie fair! Miało być bez broni! - krzyknęła zdenerwowana Yale.
Książę z szyderczym uśmiechem na twarzy uformował w dłoni mały pocisk.
- Nie było mowy o energii. Nie moja wina, że taka miernota jak ty, nie potrafi jej użyć.
- Ty mały s...
Nie skończyła. Saiyanin ponownie zaatakował ją pociskami, chcąc zmusić ją do odwrotu. To dałoby mu czas na przygotowanie czegoś większego. Nic z tego. Yale rzuciła się naprzód, wprost na Ki-blasty. Vegeta nie widział jej ruchów, nie widział jak lawirowała między pociskami, jak przemykała milimetry od nich. Dla niego rozmyła się w plamę kolorów. Odchylił głowę, gdy coś świsnęło mu koło ucha. Cienka ranka przecięła jego policzek.
- Koniec zabawy - warknęła dziewczyna.
Teraz rozpoczęła się prawdziwa walka. Oboje zaczęli zasypywać się gradem ciosów i kopniaków. Żadne z nich nie jęknęło z bólu, gdy dosięgał go przeciwnik. Żadne z nich nie chciało ustąpić pola. Powietrze zrobiło się ciężkie jak przed burzą. Rozległ się głośny trzask, gdy zderzyły się ze sobą ich pięści. Sczepili się i poczęli  ze sobą mocować. Energia, jaką wytwarzali, robiła coraz większy dół w miejscu gdzie stali. Liście i mniejsze gałązki oderwały się od ziemi i zaczęły wirować wokół wojowników. W tej zadymie praktycznie przestali się widzieć. Spomiędzy zasłony liści błyszczały tylko oczy - dwa czarne węgla i dwa szmaragdy, wtopione w siebie.
- Nie masz ze mną szans.
- Założymy się?
Liście i piasek poczęły wirować jeszcze szybciej. Kuhl z Aarinem zupełnie stracili z oczu walczących. Vegeta skoncentrował się i zaczął gromadzić w sobie energię. Więcej i więcej, aż wytworzyła się wokół niego biała aura. Coś huknęło przeraźliwie niczym grom lub wystrzał armatni. Ściółka opadła z powrotem na ziemię. Wojowników siła eksplozji odrzuciła daleko od siebie. Książę wyhamował pęd, zatrzymując się w miejscu. Oddychał ciężko, po czole spływały mu strużki potu, które mieszały się z krwią na policzku. Dużo ryzykował, przypuszczając tak potężny atak z małej odległości, ale było warto. Yale z głuchym jękiem osunęła się po pniu drzewa. Upadła bezsilnie. Wyglądało na to, że nie jest zdolna do dalszej walki. Mężczyzna dumnym, dostojnym krokiem, zbliżał się do pokonanej.
- Coś ty sobie myślała, wyzywając mnie na pojedynek. Że masz jakiekolwiek szanse? Jestem Saiyaninem - urodzonym wojownikiem, a ty?
- A ja ci skopię tyłek za to jak mnie urządziłeś. Pokurczu.
Dellron z trudem podniosła się na kolana. Głowę miała opuszczoną, długie włosy zasłaniały jej twarz. Vegeta wytrzeszczał na nią w zdumieniu oczy. 
"Po czymś takim mogła się jeszcze podnieść?! Kim ona do cholery jest?!"
- Kimś, kto cię... - dziewczyna urwała w pół zdania.
Przykucnęła podpierając się rękoma. Vegeta podszedł bliżej.
- Jeżeli się poddasz, to kto wie? Może łaskawie daruję ci twoje nędzne życie? A może... - zamilkł, mimowolnie cofając się o krok.
Yale drżała jak w febrze i... Śmiała się? Tak, śmiała, ale nieludzkim głosem. Bardziej przypominał on chichot hieny, niż jej własny, miękki głos. Dziewczyna przykucnęła, podpierając się na rękach. Powoli uniosła głowę. Wiatr odsłonił jej twarz, bawiąc się jej włosami. Vegecie trudno było uwierzyć w to, co widzi. Rysy Yale wyostrzyły się, nabierając demonicznego wyrazu. Ostrymi jak brzytwa pazurami darła z niecierpliwości ziemię, niczym drapieżnik wyczuwający ofiarę. Najbardziej przerażające były jednak oczy - jadowicie zielone, z pionową źrenicą jak u żmii. Lodowato chłodne i nieczułe. Czaiła się w nich żądza krwi, krwi i mordu. Oczy prawdziwego zabójcy. Na czole jaśniał niewielki, zielonkawy klejnot, oświetlając jej zmienioną twarz. Vegeta poczuł jak oblewa go zimny pot. To z całą pewnością nie była ta sama Yale - ta, która nie bała się rzucić mu wyzwanie, ta, która go uzdrowiła. Ta Yale zniknęła, wyparta przez dziką bestię z własnego ciała. Książę zauważył, jak z jej ran unosi się blady dym. Krew na obrzeżach skaleczeń, zaczęła syczeć, zupełnie jakby coś ją od środka podgrzewało. Przez twarz dziewczyny, czy raczej tego, czym się stała, przebiegł grymas bólu. Co po mniejszych zadrapaniach, nie było już śladu. Po chwili proces leczenia dobiegł końca. Dellron wyglądała teraz jakby w ogóle nie stoczyła żadnej walki. Z uwagą przyjrzała się swojemu ciału. Efekt najwyraźniej był dla niej zadowalający. Dopiero teraz wlepiła ślepia w Saiyanina. Vegeta nie wiedząc, jak ma się zachować w takiej sytuacji, stał nieruchomo jak posąg. Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. Nie miał pewności, czy jego ciosy będą skuteczne. Musiał przyznać to przed samym sobą - po prostu czuł lęk przed tą bestią. Nic więcej nie zdołał pomyśleć. Demon zasyczał jak puma i rzucił się do ataku. Jednym susem pokonał połowę dzielącej ich odległości. Książę otrząsnął się z osłupienia - zaczął wystrzeliwać przed siebie pociski Ki, nawet nie celując. Byle szybciej, byle więcej, byle tylko odgrodzić się od tego czegoś. Kilka z nich trafiło w dziewczynę. Spowolniły ją na sekundę czy dwie. Yale zdawała się zupełnie nie odczuwać bólu. Nie zważając na własne rany, rzuciła się na Saiyanina z pazurami. Vegeta sparował i obunóż kopnął ją w brzuch. Bestię na moment zatkało. Tyle czasu w zupełności wystarczyło czarnowłosemu. Jak rakieta wystrzelił w górę, kumulując w dłoniach potężny ładunek energii. "Jeśli teraz nie trafię, to nie starczy mi sił na drugi atak."
- Giń! - krzyknął, wyrzucając ogromną falę Ki.
Demon wykrzywił twarz w paskudnym uśmiechu. Wyrzucił dłonie przed siebie i zawołał gardłowym głosem. Z rąk wystrzelił bladozielony strumień. Obie fale z hukiem zderzyły się ze sobą. Vegeta krzyknął przeszywająco. W jego głosie słychać było złość, ból i... Bezsilność. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić. Użył całej swojej energii - udało mu się przesunąć falę bliżej wroga. Gdyby tylko mógł utrzymać dłużej ten poziom... Jego radość nie trwała jednak długo. Nastąpiła eksplozja. Siła uderzenia zdmuchnęła go do tyłu. Drzewa ugięły się pod wpływem fali, a co słabiej ukorzenione, z głuchym jękiem podały połamane. Nim Saiyanin zdążył otrząsnąć się z szoku, przed nim zmaterializowała się Yale. Uderzyła go kolanem w brzuch i poprawiła mu z góry. Vegeta opadał na bliskie spotkanie z ziemią. W ostatniej chwili wyhamował, z trudem stając na nogach. Nie był w stanie nic zrobić. Poczuł jak szpony rozrywają mu skórę. Krzyknął, gdy wpiła mu się kłami w ramię. Gwałtownie szarpnęła głową. Coś chrupnęło. Księciu przed oczyma zaczęły latać ciemne plamy. Poczuł, jak osuwa się w ciemność, w jej chłodne ramiona... Swoją drogą, śmierć nie była taka straszna, nawet ból zelżał. Vegeta zamrugał kilkakrotnie, przywracając sobie ostrość widzenia. To nie umieranie było takie "kojące", tylko bestia zaprzestała ataku. Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył ją z ręką przyszpiloną do drzewa. Yale wyglądała na równie zaskoczoną co on. Wyrwała sztylet, przyglądając się spływającej po nim karmazynowej cieczy. Z wściekłością rzuciła się ponownie na Saiyanina, choć ten nie miał z tym nic wspólnego. Vegetę przed rozszarpaniem uchronił Aarin, który zmaterializował się między nimi. Złapał Yale i, nim ta zdążyła cokolwiek zrobić, zawirował szybko i wypuścił ją.
- Uciekaj stąd jak najszybciej. Ona nie jest sobą - wydyszał, szukając czegoś w kieszeni.
W jego dłoni zabłysła srebrzysta linka, zaledwie dwa razy grubsza od zwykłej żyłki.
Dellron chwyciła w locie gałąź, okręciła się i wylądowała na niej. Z jej gardła wydobył się niski, wibrujący pomruk. Odbiła się od konaru. Aarin strzelił z linki niczym batem.
- Kuhl, łap ją!

* * *

*Amon-shi - w mowie Starszego Ludu - Boska Kapłanka
**mithril - cenny, srebrzysty metal, lżejszy i wytrzymalszy od stali, posiadający również pewne cechy magiczne. Wykorzystywany do tworzenia bardzo lekkich i wytrzymałych pancerzy, tarcz, broni oraz przedmiotów magicznych. Mithril nazywany jest też "prawdziwym srebrem".

* * *

Na zakończenie - rysunek Yale wykonany przez moją kochaną Naomi :)